PARTYZANCKI
BÓJ POD JAMNĄ
w
dniach 25 – 26 września 1944 r.
(Relacja
dowódcy batalionu, ówczesnego kapitana
Eugeniusza Borowskiego ps. "Leliwa")
I
batalion 16 pułku piechoty Armii Krajowej rozpoczął swe działania
bojowe w dniu 4 sierpnia 1944 roku. Koncentracja batalionu nastąpiła
w ciągu dwóch dni 4 i 5 sierpnia w miejscowości Gajówka-Podlesie,
leżącej na południe od wsi Pogórska Wola, między dwoma szosami
łączącymi Tarnów z Pilznem. Nakazane miejsce koncentracji, leżące
w terenie łatwo dostępnym dla nieprzyjacielskiej broni pancernej,
nie gwarantowało minimum bezpieczeństwa dla batalionu
partyzanckiego, dlatego też po wykonaniu pierwszych uderzeń na
posterunek kolejowy Wałki na linii kolejowej Tarnów - Dębica i na
dwór w Machowej oraz na pojazdy i kolumny na szosie głównej Tarnów
-Pilzno, batalion odszedł w kierunku południowym w poszukiwaniu
miejsca trudniej dostępnego i osłoniętego większymi kompleksami
lasów Pogórza Tarnowskiego.
Szlak
bojowy batalionu wiódł od miejscowości Gajówka-Podlesie 256
przez Dobrocin, skąd po kilku tygodniach na Podlesie 484 - Ratówki,
gdzie batalion zatrzymał się na dłuższy postój ubezpieczony aż
do 7 września 1944. W połowie września batalion znalazł się na
polanie leśnej wsi Jamna. Szlak ten to pasmo potyczek, walk, zasadzek
i wypadów, dokonywanych poszczególnymi plutonami lub kompaniami,
to również szereg marszów bojowych całym batalionem, to także
dwie całodniowe walki batalionu pod Ratówkami i pod Suchą Górą,
gdzie Niemcy przeprowadzili na nas dwie obławy.
Pierwsza
koncentracja niemieckich sił pod Ratówkami przeprowadzana była
stopniowo przy użyciu różnorodnych jednostek, jakimi Niemcy
dysponowali na zapleczu tej części frontu. Ogólna siła tych
jednostek oceniana była na słabą dywizję piechoty. Koncentracja
ta nie dała żadnych wyników, gdyż była przez nas bardzo wcześnie
rozpoznana i przez kilka dni bacznie śledzona. Toteż gdy Niemcy,
otoczywszy ze wszystkich stron zalesiony grzbiet Brzanka - Gilowa Góra
i okopawszy się na dogodnych stanowiskach ogniowych zamykających nam
wszystkie drogi wyjścia, poczęli od wschodu kilkoma batalionami
przeczesywać lasy - po całodziennej walce naszych ubezpieczeń i
patroli

rozpoznawczych
wymknęliśmy się im nocą z 7 na 8 września, forsując obsadzony
przez Niemców most na rzece Białej w Dąbrówce Tuchowskiej, gdzie
niemiecka załoga mostu uciekła bez strzału na sam widok naszej
tyraliery. Mostek ten znajdował się na drodze z Burzyna do Tuchowa,
na północnym skraju wsi Dąbrówka Tuchowska, w której kwaterował
ubezpieczony batalion niemieckiej piechoty. Opodal zaś o kilometr w
Tuchowie znajdowało się ponad 1000 Niemców z kilkoma czołgami, a
we dworze w Burzynie, odległym o niecałe 500 metrów od trasy
naszego marszu, kwaterowali również Niemcy w liczbie około 200.
Wszystkie te garnizony były tej nocy zaalarmowane - słyszeliśmy
bicie gongów i widzieliśmy rakiety. Nasz marsz był bowiem przez
nich słyszany - turkotały wozy, rżały konie i warczały niczym czołgi
na pierwszych biegach nasze trzy samochody.
Druga
obława, dokonana przez Niemców przeciwko nam w dniu 12 IX 1944 pod
Suchą Górą, przeprowadzona była stosunkowo małymi siłami 2-3
batalionów niemieckiej policji, żandarmerii i SS. Walka, jaka się
wówczas rozwinęła w rejonie Suchej Góry - Policht - wzgórza 410 -
Kipsznej i Jastrzębiej, trwała od godzin przedpołudniowych aż do
zmroku. Niemcy ponieśli straty, a my dotrwawszy na naszych
stanowiskach do nocy, wymknęliśmy się im pod osłoną ciemności,
klucząc przez Brzozową -Słoną - Bartnik - Budzyń - Nowy Świat w
rejon lasów Jamna¹. Niemcy ścigali nas dopiero od świtu, gdy ogon
naszej kilometrowej kolumny chował się w lesie na północ od wsi
Jamna. W ten sposób znaleźliśmy się w lasach, otaczających wieś
Jamna. Był to duży kompleks lasów, wzniesionych ponadto nad otaczającą
okolicę o przeciętnie
100 metrów
.
W
dniu 25 września dowodzony przeze mnie batalion znajdował się w
dalszym ciągu na postoju ubezpieczonym na polanie leśnej wsi Jamna,
dokonując od kilkunastu dni licznych napadów i uderzeń na
komunikacje nieprzyjacielskie, przebiegające w promieniu do
20 km
od wsi Jamna, jako naszej bazy. Stan batalionu wynosił około 600
ludzi.
Stan
uzbrojenia batalionu był słaby i całkowicie przypadkowy, bo
oparty na broni wykopanej z kryjówek w ziemi, zrzucone z samolotów
i zdobytej na Niemcach, oraz ocalonej z rozbitego polskiego
wellingtona leżącego na polach pod Żurową, który uległ
katastrofie na skutek trafienia pociskiem niemieckiej artylerii
przeciwlotniczej. Wiele sztuk broni było naprawianych własnymi środkami
przez rusznikarzy batalionu. Nie posiadam ówczesnych raportów o
stanie broni i ludzi, dlatego będę się posługiwał wyłącznie własną
pamięcią.
Przypominam
sobie, że w dniu walki pod Jamna batalion mój posiadał: 2 ciężkie
karabiny maszynowe browning wzór 30, 44 różne ręczne karabiny
maszynowe, z czego w większości dawne polskie erkaemy browningi wzór
28, ponad 20 sztuk pistoletów maszynowych różnych typów, około
300 kb powtarzalnych, w tym kilkanaście rosyjskich półautomatycznych,
następnie ponad 40 sztuk broni krótkiej, w tym kilka coltów i visów,
wreszcie jeden granatnik niemiecki kal.
37 mm
z 28 pociskami, zdobyty na Niemcach pod Gilową Górą, oraz 100 do
200 granatów ręcznych w większości produkowanych w czasie
okupacji. Zaopatrzenie w amunicję było piętą achillesową
batalionu. Posiadaliśmy jej do wszystkich luf łącznie około 24000 sztuk, co biorąc pod uwagę nawet tę skromną ilość broni, jaką
batalion posiadał, stanowiło niespełna 1/5 część koniecznego
bojowego wyposażenia batalionu. Ten stan rzeczy wpływał hamująco
na przebieg naszych działań bojowych, jedna bowiem poważniejsza
walka mogła nas pozbawić większości naszych zapasów amunicji i
uczynić bezbronnymi. A uzupełnienie jej w drodze zrzutów w okresie
trwania powstania warszawskiego było mało prawdopodobne. Wreszcie
muszę zaznaczyć, że batalion nie posiadał bagnetów i łopatek.
Stan
moralny i ideowy batalionu był bez zarzutu, ofiarność podległych
mi żołnierzy, jak też wytrzymałość na trudy wojny partyzanckiej
bardzo wysoka. Wiedziałem również, że w dwumiesięcznych trudach
wojennych batalion okrzepł, a podwładni mi dowódcy i żołnierze
mieli do mnie pełne zaufanie. Natomiast stan wyszkolenia większości
żołnierzy-ochotników, mimo naszych wysiłków, pozostawiał wiele
do życzenia.
Dzień
25 września 1944 roku był pochmurny, a nawet mglisty, należało
spodziewać się deszczu, widoczność była ograniczona. Przed świtem,
jak co dnia, wyszły na zasadzki dwa plutony, a to: por.
„Radomyśla" z czwartej kompanii i podchorążego
„Dęba" z trzeciej kompanii, oraz kilka patroli rozpoznawczych,
a między nimi silny patrol oficerski ppor. „Bukowskiego"
z pierwszej kompanii z zadaniem wysadzenia linii kolejowej między
Gromnikiem a Ciężkowicami.
Około
godziny 8 otrzymałem pierwsze meldunki o ruchach niemieckich
zmotoryzowanych kolumn na szosie Zakliczyn -Nowy Sącz. Niebawem wraz
z pierwszymi strzałami zaczęły napływać dalsze wiadomości. To
od Falkowej przez Bukowiec posuwa się nieprzyjacielska kolumna
piechoty. Zarządzam alarm bojowy. Kompanie zajmują stanowiska
alarmowe. Na kierunku, z którego nadchodzi nieprzyjaciel, mam rozwinięte
dwie kompanie: trzecią, a na prawo od niej drugą. Obie na wysokości
Gajówki Jamna. Kompania 1., kwaterująca w domku na grzbiecie 530,
obsadza wschodnią część tego grzbietu. W obwodzie mam czwartą
kompanię bez plutonu i kompanię piątą. Moje miejsce postoju
znajduje się na wzgórzu pod szkołą w Jamnej. Widząc, że nieprzyjacielskie
natarcie rozwija się z kierunku południowego, nakazuję starszemu
wachmistrzowi „Lawinie" zebrać tabor batalionu i
zgrupować go na północnym stoku grzbietu 530 przy drodze na Kąty.
Tymczasem z kierunku Bukowca i Siekierczyny wzmaga się ogień broni
maszynowej, strzela już kilka karabinów maszynowych, i to długimi
seriami. Wkrótce potem widzimy Niemców posuwających się skokami na
polance Gurzeńskie, na przedpolu naszych ubezpieczeń. Niebawem płonie
zagroda znajdująca się na tej polance. Obok na skraju lasu Soliska,
gdzie też mamy placówkę, również słychać strzały, a następnie
długie serie broni maszynowej. To od Siekierczyny naciera inna
kolumna nieprzyjacielska. Niemcy posuwają się ostrożnie i powoli,
przeszukując zarośla i lasy, paląc mijane domostwa.
Moje
miejsce postoju znajduje się nadal pod szkołą na wzgórzu
skąd dowodzę stojąc, jak za czasów napoleońskich. Dotąd
bowiem na moje m. p. nie padła ani jedna seria pocisków i ani jeden
granat z moździerzy. Tymczasem sytuacja na moim prawym zachodnim
skrzydle, to znaczy na drodze leśnej z Paleśnicy, którą zamykała
szósta kompania azerbejdżańska, staje się nagle krytyczna. Widzę,
jak Azerbejdżanie uciekają, mimo że z kierunku Paleśnicy nie słyszałem
dotąd żadnych strzałów. A więc wieją na sam widok zbliżających
się Szwabów. To wyprowadza mnie z równowagi. Przywołuję do
siebie biegnącego właśnie dowódcę szóstej kompanii. Olbrzymi
ten porucznik, czerwony jak burak od szybkiego biegu, melduje się.
Zazwyczaj porozumiewałem się z nim za pośrednictwem tłumacza, którym
był przeważnie porucznik „Wilk", ale w obecnej sytuacji
jest on z dala ode mnie przy swojej kompanii. Muszę przeto sam jakoś
rozmówić się. Jestem wściekły, wyciągam visa i wysłuchawszy
jego tłumaczenia wymyślam mu jakimś polsko-rosyjsko-niemieckim ad
hoc skleconym wolpikiem, argumentując niedwuznacznie odbezpieczonym
visem. Dowódca kompanii doskonale mnie rozumie, odchodzi, biegnie do
swoich żołnierzyków i zbiera ich razem, pomagając sobie skutecznie
ciężką ręką.
Muszę
natychmiast naprawić skutki rejterady naszych nieszczególnych
sprzymierzeńców. Uderzenie bowiem z kierunku zachodniego może mi
uniemożliwić odejście na grzbiet 530, co równałoby się zagładzie
batalionu. Toteż błyskawicznie i niejako odruchowo decyduję się
odrzucić nieprzyjacielską kolumnę nacierającą na nas od Paleśnicy.
Wzywam do siebie dowódcę piątej kompanii, ppor. „Jawora",
i nakazuję mu biegiem uderzyć i wyrzucić Niemców z zachodniej części
wsi Jamna. „Jawor" natychmiast podrywa swoją kompanię i
rusza. Uderza wzdłuż zabudowań w kierunku zachodnim, porywając za
sobą część cofających się Azerbejdżan, otwiera w marszu ogień
z broni maszynowej, dochodzi biegiem do wzgórza na zachodnim skraju
wsi, skąd prowadzi intensywny ogień pościgowy ze wszystkich luf
za nieprzyjacielem, który zaskoczony tym uderzeniem ucieka w panice w
dół do Paleśnicy.


Ogień
był celny i skuteczny. W wyniku tej krótkiej walki ginie około 20
ukraińskich esesmanów, a reszta zdezorganizowana, unosząc
rannych, pierzchła w popłochu. Piąta kompania powracając zabiera
dwa porzucone moździerze kal. 81 z amunicją na chłopskich
podwodach. Prawdopodobnie ta uciekająca w popłochu
nieprzyjacielska kolumna nadziewa się na powracający z Paleśnicy
pluton ppor. „Rysia", dochodzi do krótkiej wymiany strzałów,
które jeszcze bardziej dezorganizują uciekających esesowców, przy
czym przypuszczalnie kilku z nich ginie. Nauczka, jaką dostał
nieprzyjaciel, była tak dobra, że z kierunku Paleśnicy aż do
wieczora mieliśmy spokój, a odrzucona kolumna wyszła z lasu
dopiero wówczas, gdy inne oddziały niemieckie zajęły już wieś
Jamna.
Tymczasem
na kierunku południowym, to znaczy od Bukowca i Siekierczyny, walka
rozwija się i wzmaga coraz bardziej. Nasze placówki wycofują się,
opóźniając ogniem ruch nieprzyjacielskiej
tyraliery. Ogień wzmaga się, odzywają się coraz to nowe karabiny
maszynowe. W pewnym momencie dostajemy kilka długich serii w nasz
punkt obserwacyjny pod szkołą, ale nikt nie jest ranny. Natychmiast
chowamy się za budynek szkolny, skąd nadal obserwujemy pole walki.
Odtąd jesteśmy stale pod ogniem niemieckiej broni maszynowej. W tym
momencie podchorąży „Klin", Jan Kaszycki, przyprowadza
moździerze zdobyte przez 5 kompanię. Przez niego daję rozkaz, by
cała piąta kompania wycofywała się równolegle z batalionem na
grzbiet 530 północ Jamna.
Dotychczasowy
przebieg walki i zebrane o nieprzyjacielu wiadomości pozwoliły mi
zorientować się, że jego główny wysiłek idzie od południa.
Postanawiam przeto wycofać się ze wsi Jamna i bronić do nocy
grzbietu 530 i równoległych skrajów lasu, grupując gros batalionu
w lesie północ Kąty, oraz ubezpieczając się i rozpoznając na
kierunkach zachodnim, północnym, . północno-wschodnim i wschodnim.
Następnie zamierzam wyjść z okrążenia pod osłoną nocy,
przypuszczalnie w kierunku północnym. W tym celu rozkazuję:
1.
kompania - bronić do nocy wschodniej części grzbietu 530. Wycofanie
na mój rozkaz. 2. kompania - wycofać się z dotychczasowych
stanowisk (we wsi Jamna na wysokości Gajówki) w kierunku północno-wschodnim
na zachodnią część grzbietu 530, którego bronić do nocy.
Wycofanie na mój rozkaz. 3. kompania - wycofać się z Jamnej drogą
przez Kąty i zająć stanowiska ogniowe na północnym skraju lasu
510, uniemożliwiając wejście Niemcom do lasu z kierunków Budzyń i
Nowy Świat. 4. kompania - odchodzi do lasu 510, gdzie ubezpiecza i
rozpoznaje w kierunku wschodnim. 5. kompania - odchodzi równocześnie
z kompanią drugą, kryjąc jej skrzydło, po czym przechodzi przez
grzbiet 530 na Kąty do lasu 510, do odwodu. 6. kompania - odchodzi
na 510, gdzie będzie ubezpieczać od strony Paleśnicy.
Moje
m. p. w lesie 510, tam też poczet, drużyna łączności i tabor.
Rozkazy szczegółowe wydam każdemu dowódcy na miejscu.
Rozkazy
zostały szybko i sprawnie wykonane, kompanie druga i trzecia
rozpoczynają ruch do tyłu w kierunku grzbietu 530, co wywołuje ożywienie
ognia nieprzyjacielskiej broni maszynowej: strzela chyba około 30
karabinów maszynowych, i to długimi seriami. Opuszczam moje m. p.
na wzgórzu pod szkołą i poprzedzając nieco tyraliery 2. i 3.
kompanii odchodzę na grzbiet 530. Ruch batalionu jest ostrzeliwany,
podczas podchodzenia drugiej kompanii pod szczyt 530 zostaje ciężko
ranny ppor. „Jar" (Maksymilian Lamprecht). Oddziały idą
na nakazane stanowiska, a ja ze ścisłym sztabem zatrzymuję się
na grzbiecie 530, gdzie jeszcze dodatkowo wydaję rozkazy dowódcom 1.
i 2. kompanii.
W
ten sposób w trakcie toczącej się walki zdołałem w godzinach
przedpołudniowych przegrupować batalion na dogodne dla nas
stanowiska. Z grzbietu 530 panujemy całkowicie nad polaną wsi Jamna,
leżącą o
50 metrów
poniżej. Oddziały nasze broniące grzbietu 530 mają las za plecami,
co jest bardzo korzystne dla ich dobrego samopoczucia. Parogodzinna
strzelanina pozwoliła nam zauważyć, że nieprzyjaciel prowadzi
bardzo intensywny, lecz stosunkowo mało celny ogień.
W
tym czasie deszcz rozpadał się na dobre, będzie on nam towarzyszył
przez cały dzień. Deszcz ten był dla nas o tyle nieprzyjemny, że
byliśmy przemoczeni i zmarznięci, ale równocześnie był on też
dla nas zbawienny, bo uratował nas przed nieprzyjacielskimi działaniami
lotniczymi, które były zaplanowane i przygotowane, a nie doszły
do skutku jedynie z powodu fatalnych warunków atmosferycznych.
Zatrzymawszy
się chwilowo na grzbiecie 530, widzę całą polanę wsi Jamna. Od
strony Bukowca i Siekierczyny idzie natarcie co najmniej dwóch
nieprzyjacielskich batalionów piechoty, ponadto od strony Paleśnicy
słychać strzały: zapewne wynurza się z lasu na polanę poturbowana
przez naszą 5. kompanię ukraińska kolumna. Na dalszym planie, na
polance Gurzeńskie, widzę przez lornetkę jeszcze jakieś oddziały;
mogą one należeć do nacierających już jednostek, mogą też
stanowić ich odwody. Trudno to odróżnić, widoczność jest
ograniczona. Natarcie idące przez polanę wsi Jamna jest wspierane
kilkudziesięcioma karabinami maszynowymi oraz moździerzami
piechoty o kal. 80-
100 mm
. Ogień broni maszynowej wzmaga się coraz bardziej.
W
momencie gdy opuszczam grzbiet 530, nieprzyjaciel zaczyna nacierać
ze wzgórza za szkołą w Jamnej. Słyszę potężny terkot broni
maszynowej. Odchodząc, obiecuję obrońcom przysłanie drużyny
cekaemów i uruchomienie zdobytych moździerzy. Załatwiwszy obronę
grzbietu 530, udaję się na 510, gdzie wydaję szereg zarządzeń,
zmierzających do zabezpieczenia batalionu z kierunków Paleśnicy,
Olszowej i Jastrzębiej. Wysyłam patrole rozpoznawcze. Idę następnie
do trzeciej kompanii, która obsadza północny skraj lasu 510 i
rozpoznaję na Nowy Świat i Olszową. W tym właśnie czasie na
przedpolu trzeciej kompanii słychać kilka serii broni maszynowej.
Gdy przychodzę do por. „Wilka", jest już spokój.
Wiadomości
od patrolu, który właśnie powrócił i ludności cywilnej,
potwierdzone własną obserwacją, pozwalają nam stwierdzić, że
począwszy od Olszowej, a wzdłuż całej wsi Jastrzębiej, aż po Kąśną
i Siekierczynę, na dogodnych punktach obserwacyjnych i na drogach
wychodzących z lasów Jamna znajdują się silne niemieckie placówki
z liczną bronią maszynową, które ostrzeliwują każdy nasz ruch.
Ponadto pod Olszową i w Jastrzębiej na szosie znajdują się jakieś
oddziały na samochodach, a więc zapewne ruchome odwody. Ruch
oddziałów zmotoryzowanych odbywa się po drogach: Słone - Budzyń
- Jastrzębia i Paleśnica - Olszowa - Jastrzębia. Z kolei
sprawdzam ubezpieczenia batalionu od strony Paleśnicy, gdzie
znajduje się 6. kompania, następnie idę do porucznika
„Kaliny, którego 4. kompania bez plutonu por. „Radomyśla"
ubezpiecza od wschodu. „Kalina" z „Krzykiem" mają
zawsze dobre miny i świetny humor. 5. kompania pozostaje w odwodzie
przy m. p. dowódcy batalionu. Następnie wysyłam do pierwszej
kompanii drużynę cekaemów. Wreszcie nakazuję gotowanie obiadu i
wydanie żołnierzom strawy, o ile to tylko będzie możliwe. W tym
czasie powraca patrol wysłany na Paleśnicę i stwierdza, że Niemcy
siedzą w samej Paleśnicy i Olszowej, ubezpieczając się bezpośrednio,
oraz że w rejonie kościoła w Paleśnicy jest duży ruch
samochodowy. Nie widać natomiast żadnych przygotowań do natarcia na
lasy Jamna z kierunku Paleśnicy, to znaczy od zachodu.
Mijają
właśnie godziny południowe, gdy na polanie wsi Jamna a na
przedpolu grzbietu 530 wzmaga się potężny ogień broni maszynowej;
to chyba jakieś 100 nieprzyjacielskich karabinów maszynowych strzela
przeważnie długimi seriami, z rzadka słychać charakterystyczne
cmokanie moździerzy i wybuchy ich pocisków. Ale przede wszystkim
jazgot broni maszynowej jest wprost potworny. Otrzymuję meldunki, że
nieprzyjacielskie natarcie posuwa się skokami ku północy, na stok
grzbietu 530. Dowódca drugiej kompanii, obsadziwszy grzbiet 530 i
sprawdziwszy właściwe rozlokowanie broni maszynowej i strzelców,
w tym mniej więcej czasie opanował kryzys, jakiemu uległo kilkunastu
żołnierzy z I plutonu na skutek deprymującego ognia
nieprzyjacielskiej broni maszynowej, wprowadzając ich osobiście na
stanowiska ogniowe. Przywrócił chwilowo utraconą łączność z
pierwszą kompanią przez silniejsze obsadzenie lewego skrzydła
swej kompanii ludźmi kaprala „Loda", który wdzierających
się na grzbiet 530 około 30 Niemców zmusił celnym ogniem z flanki
do wycofania się na poprzednie stanowiska, zadając im dotkliwe
straty. W tej walce, jaką prowadziła druga kompania, wyróżnili się
odwagą i opanowaniem: plutonowy „Jeleń" - Stanisław
Kozioł, kapral „Lód" - Władysław Mróz, kapral
„Szumny - Stanisław Pyrek, zastępujący ciężko rannego
dowódcę plutonu, ppor. „Jara", oraz kapral podchorąży
„Szeląg" - N. N., kapral podchorąży „Zets"
- Zdzisław Śpiewak, kapral „Burza" - Franciszek Zaucha
oraz st. strzelec Franciszek Zaucha II i strzelcy: „Biały,
„Huragan" i „Lis".
Gdzieś
około godziny 14 lub 15 otrzymuję od dowódcy pierwszej kompanii,
ppor. „Mimozy, meldunek, że nieprzyjaciel wsparty kilkudziesięcioma
karabinami maszynowymi naciera na niego i że on wobec tego musi się
wycofać. W odpowiedzi na to daję mu odwrotnie kategoryczny rozkaz
utrzymania wschodniej części grzbietu 530 aż do nocy. Rozkaz ten
wyraziłem w bardzo bezwzględnych słowach. Równocześnie podesłałem
„Mimozie" amunicję. Ppor. „Bułat", broniący
zachodniej części grzbietu 530, trzymał się dobrze i nie
potrzebował takich monitów. Muszę tu jednak zgodnie z prawdą
przyznać, że główny wysiłek nieprzyjacielskiego natarcia szedł
na 1. kompanię ppor. „Mimozy.
W
międzyczasie porucznik „Wilk" skompletował obsługę moździerzy
spośród kadry batalionu oraz same moździerze. Okazało się przy
tym, że brakuje kątomierzy i przyrządów pomocniczych, oraz że
kompletnej amunicji jest po kilka sztuk na lufę. Wychodzimy z naprędce
skompletowaną obsługą, w której są też dwaj niemieccy
dezerterzy znajdujący się w batalionie, ustawiamy moździerze w
rejonie Kątów, obliczam z mapy dane ogniowe i posługując się
tabelką przybitą do lufy, strzelamy. Wszystko to odbywa się
podczas deszczu, który zalewa lufy moździerzy. Pierwsze pociski
siedzą celnie w nieprzyjacielu, bo natychmiast wystrzeliwuje on
rakiety. Ukraińcy myślą widocznie, że to ich oddziały, idące z
przeciwnej strony, przez omyłkę ostrzeliwują ich stanowiska.
Przygotowujemy dalszą serię pocisków, oczekując wyników
obserwacji. Przy dalszych strzałach stajemy jednak bezradni wobec
warunków atmosferycznych. W lufach zrobiło się błoto, pociski grzęzną
i nie odpalają. Nie ma czym oczyścić luf ani ich rozkręcić.
Dalsze nasze zabiegi nie odnoszą żadnego skutku. Na tym też kończy
się nasza artyleryjska działalność.
Deszcz
tymczasem leje nadal, a natarcie z dywizji SS Galizien posuwa się
coraz to wolniej naprzód. Nasze karabiny maszynowe strzelają
celnie krótkimi seriami, wybierając przy tym cele pewne, oraz często
zmieniając stanowiska. Trzeba zaznaczyć, że nasza broń maszynowa
w godzinach popołudniowych ulegała częstym zacięciom z powodu
deszczu i zabłocenia i że były momenty, gdy cały ciężar tej
walki spoczywał na ogniu strzelców. Wreszcie w godzinach
przedwieczornych nieprzyjaciel doszedł na odległość 200 do
300 metrów
, a przed drugą kompanią nawet bliżej od naszych stanowisk, i
zaczął się nawet okopywać. Byli też tacy spośród nacierających
Ukraińców, którzy wzywali naszych żołnierzy po poddania się,
naturalnie po polsku. Tych gorliwców uciszano celnymi seriami z
erkaemów.
Wreszcie
zbliżał się upragniony wieczór. Na wzgórzu 530 walka ciągle
jeszcze trwała, jeszcze ciągle szedł potężny ogień nieprzyjacielskiej
broni maszynowej, ale z powoli zmniejszającego się natężenia tegoż
ognia widać było, że kryzys bitwy i naszej sytuacji już minął.
Nieprzyjacielowi mogło również brakować amunicji po całym dniu
tak rozrzutnej strzelaniny, wreszcie musiał mu przeszkadzać całodzienny
deszcz. Tak więc w godzinach wieczornych wraz ze zbliżającym się
zmrokiem stopniowo i powoli wygasała walka ogniowa, zmniejszało się
parcie nieprzyjaciela do przodu. Nasze kompanie pierwsza i druga wytrwały
na swoich stanowiskach i skutecznie zatrzymały nieprzyjaciela.
Grzbiet 530 został utrzymany i nasze bezpieczeństwo zapewnione.
Walka tego dnia była wygrana. Straty nieprzyjacielskie ocenialiśmy
na przeszło kilkudziesięciu zabitych i rannych, a więc przeszło
dziesięciokrotnie wyższe od naszych. Zupełnie trafnie wyczuwali i
oceniali naszą sytuację żołnierze mego batalionu, toteż w miarę
zbliżania się upragnionego wieczoru poprawiał się ich humor.
Odczekawszy chwilę po całkowitym zapadnięciu ciemności, gdy
walka ogniowa wygasła zupełnie, wysłałem do obu kompanii gońców
z rozkazami skrytego i cichego wycofania się o określonej godzinie,
której już w tej chwili nie pamiętam. Rzecz działa się chyba około
godziny 21. Obie kompanie, bez żadnej reakcji ze strony
nieprzyjaciela i bez przeszkód, w największej ciszy opuściły
grzbiet 530 i dołączyły do reszty batalionu w lesie 510,
pozostawiając jedynie tylne ubezpieczenia w rejonie Kątów.
Wówczas
wezwałem wszystkich dowódców na odprawę i przedstawiłem im naszą
sytuację, mówiąc: „Nieprzyjaciel, otoczywszy kompleks lasów
Jamna, uderzył na nas od południa siłą dwóch do trzech batalionów;
reszta jego oddziałów strzeże wyjść z lasów na innych
kierunkach, aby nas nie wypuścić. Dzięki twardej obronie grzbietu
530 nie udało się Niemcom wypchnąć nas z lasów na przestrzeń
otwartą w ciągu dnia, gdzie chcieli nas zniszczyć. Obecnie pod osłoną
nocy będziemy się przebijać w kierunku północnym, wzdłuż lasów,
między wsiami Olszową a Nowym Światem".
Wyruszyliśmy
tuż po godzinie 21. Dalszy kierunek naszego marszu miał prowadzić
drogą polną i górską a zarazem i leśną na folwark Bodzanówka
i na Ciepielówki, na północ od Olszowej. Po kilku minutach marszu
szpica trzeciej kompanii otrzymuje parę serii z pistoletów
maszynowych i erkaemu. Wywiązuje
się z odległości kilkunastu kroków gwałtowna walka
ogniowa. Po chwili ogień wzmaga się, ponieważ ze strony
niemieckiej włączają się dalsze karabiny maszynowe i moździerze.
Bardzo bliskie wybuchy granatów tuż przy drodze wywołują panikę
na końcu kolumny trzeciej kompanii i wśród Azerbejdżan. Szpica
cofa się, otrzymawszy ogień z boku z bliskiej odległości. Obaj z
porucznikiem „Wilkiem" opanowujemy chwilową panikę. Zatrzymujemy
oddziały, przywracamy porządek. Zresztą inne kompanie cofnęły się
tylko około
50 metrów
i już leżą na drodze w kolumnie dwójkowej. Niemcy przestali
strzelać, następuje cisza, po chwili gdzieś na północ od nas słychać
zapuszczanie motorów w samochodach i ruszanie jakiejś kolumny,
widocznie podciągają odwody w kierunku miejsca walki.
Ten
incydent pozwala mi wysnuć następujące wnioski: Nieprzyjaciel
tkwi dalej na swoich stanowiskach, przerwane z powodu nocy natarcie będzie
przypuszczalnie kontynuował następnego dnia, wszystkie natomiast
jego ubezpieczenia, rozlokowane dookoła kompleksu lasów Jamna,
pozostają na dotychczasowych stanowiskach. Nieprzyjaciel dysponuje
jakimiś zmotoryzowanymi odwodami, których użyje celem zniszczenia
nas, gdy tylko wychylimy się z lasów i damy się wciągnąć w walkę.
Wszystkie drogi wychodzące z lasów Jamna są silnie obsadzone, a
odwody gotowe do interwencji. Wobec takiej sytuacji postanawiam
wymknąć się na przełaj, wymijając wszelkie niemieckie
ubezpieczenia i wykorzystując sprzyjające nam ciemności pochmurnej
nocy. Postanawiam porzucić tabor, zabierając tylko o ile możności
konie.
W
związku z tym wzywam po raz drugi wszystkich dowódców na odprawę
do domku stojącego na skraju lasu 510, tuż przy drodze. Z uwagi na
bliską obecność nieprzyjaciela, siedzącego nie dalej jak
200 metrów
, nakazuję bezwzględną ciszę i specjalną ostrożność.
Orientuję zebranych w sytuacji i nakazuję wyjście z okrążenia w
trzech grupach, bez taboru, a tylko z końmi. Pierwszą grupę, składającą
się z pocztu d-cy batalionu oraz 4. i 5. kompanii, prowadzę osobiście w
kierunku Polichty - Sucha Góra. Drugą grupę w składzie 1. i 2.
kompania prowadzi ppor. „Mimoza" w kierunku Jastrzębia -
Siemiechów. Trzecią grupę w składzie 3. i 6. kompania prowadzi
por. „Wilk" w kierunku wschodnim gdzieś na Pławną -
Zborowice, a więc omijając Ciężkowice od południa lub północy,
według uznania, a po rozpoznaniu sytuacji w tamtych stronach. Nakazuję
porzucenie taboru i zabranie z wozów żywności i amunicji oraz
zniszczenie zdobytych moździerzy. Rozdzielam zapas gotówki. Wydaję
zarządzenia jak najbardziej kategoryczne odnośnie zachowania
bezwzględnej ciszy w marszu. Nie wolno palić i rozmawiać. Za
zorganizowanie i dopilnowanie niesienia rannych czynię
odpowiedzialnymi dowódców kompanii. Na wypadek natknięcia się na
nieprzyjaciela nakazuję natychmiastowe padnięcie, szczególnie w
wypadku oświetlenia rakietami, a następnie zdecydowane uderzenie i
sterroryzowanie nieprzyjaciela zagradzającego nam drogą. Żegnam
kolegów odchodzących z innymi grupami, po czym wychodzimy z domku. W
tym właśnie momencie, przypuszczalnie na skutek skrzypienia drzwi
lub innego dźwięku, otrzymujemy długą serię z karabinu maszynowego.
Pociski gwiżdżą wśród wychodzących z odprawy. Padamy i
rozbiegamy się do oddziałów. Nikt na szczęście nie jest ranny,
skończyło się tylko na przestrzeleniu czyjegoś płaszcza i
peleryny. Równocześnie jakaś seria pocisków padła na kolumnę
batalionu leżącą na drodze, powstaje małe zamieszanie, które
natychmiast opanowuję.
Likwidacja
taboru, rozebranie żywności i amunicji oraz przygotowanie się do
marszu trwało chyba około godziny. Ruszamy w trzech grupach z
obecnego miejsca. Moja grupa idzie początkowo w kierunku wschodnim,
grzbietem wzdłuż lasów na Łazy, aż gdzieś w rejon wzgórza 380,
skąd skręcamy na północ. Idące za nami konie taborowe rżą,
zdradzając nasz ruch, nakazuję więc porzucenie koni. Nic bowiem nie
może zdradzać kierunku naszego marszu. Na czele mojej kolumny jako
szpica idzie pluton „Janina" z 5. kompanii, oraz ja z
oficerami pocztu. Osobiście dowodzę szpicą. Bierzemy przewodników
co kilkaset metrów, aby mieć zapewnione jak najlepsze wiadomości
o rozlokowaniu Niemców osaczających kompleks lasów Jamna i jak najlepsze możliwości dobrego i skrytego wykorzystania terenu. W
pewnym momencie dowiaduję się, że grupa ppor. „Mimozy w składzie
1. i 2. kompania idzie w ślad za nami, tak bowiem uradzili obaj z
„Bułatem", że najlepiej zrobią, jak pójdą za mną. Nie
sprzeciwiam się. A więc prowadzę razem gros mego batalionu, to jest
cztery kompanie.
Tymczasem
porucznik „Wilk" ze swoją grupą poszedł lasami w
kierunku wschodnim, przyczaił się i przez cały następny dzień
siedząc w lesie rozpoznawał w kierunku wschodnim, to jest w kierunku
swego przypuszczalnego marszu. Doszło nawet do krótkiej wymiany
strzałów między jego grupą a oddziałem niemieckiej żandarmerii,
który jednak, zaskoczony, dość szybko się wycofał, gubiąc w
lasach ślad po grupie „Wilka", który następnej nocy
wymknął się i gdzieś w rejonie Pławnej przeszedł przez szosę,
Unię kolejową i rzekę Białą, osiągając Ratówki w paśmie górskim
Brzanki. Marsz prowadzonego przeze mnie batalionu odbywał się bardzo
wolno. Całą noc bowiem kluczyliśmy wśród parowów, lasków i
zabudowań wsi Jastrzębia i przez całą noc patrzyliśmy na pożar
wsi Jamna, który z tyłu za nami błyszczał złowrogo na górze, świadcząc
o strasznej tragedii tej biednej górskiej wioski. Gdzieś w rejonie
przysiółka Zbęk wzięliśmy ostatniego przewodnika, który
poinformował nas, że na północ od nas na grzbiecie znajdują się
dwie silne placówki niemieckie, każda powyżej plutonu. Przewodnik
początkowo tłumaczył nam, że przejście jest niemożliwe, gdyż
odległość między nimi jest mniejsza jak kilometr, oraz ponieważ
na przedpolu tych placówek, jak i na ich skrzydłach, znajdują się
stałe podsłuchy i patrole frontowe. Przekonałem go jednak i
zgodził się poprowadzić nas między wspomniane dwie niemieckie placówki.
Maszerowaliśmy ścieżką pod górę, mając po lewej stronie głęboki
zakrzaczony parów, który przechodził następnie w wydłużający
się ku grzbietowi zagajnik. U końca tego zagajnika, tuż pod
szczytem grzbietu, zatrzymałem kolumnę, by ją uporządkować i
podciągnąć ku przodowi jej wydłużony ogon. Nakazałem bezwzględną
ciszę z uwagi na bliskość nieprzyjacielskich ubezpieczeń. Czekając
chwilę na uporządkowanie kolumny, dowiedziałem się, że ppor.
„Jar", niesiony przez swój pluton, przed chwilą właśnie
skonał.
Wreszcie
ruszyliśmy dalej. Byliśmy na grzbiecie: z lewej strony widać było
zarysy zabudowań, koło których błyskały ogniki niemieckich
papierosów; przewodnik objaśnił nam, że tam właśnie znajduje
się niemiecka placówka - odległość nie przekraczała
150 metrów
, między nimi a nami było puste, zorane pole. Szliśmy w śmiertelnej
ciszy, gotowi w każdej chwili do walki. Wreszcie minęliśmy nagi
grzbiet i doszliśmy do jakiegoś domku na skraju lasu, gdzie
zatrzymaliśmy się dla zasięgnięcia języka o nieprzyjacielu.
Mieszkańcy tego domu nie spali, byli przerażeni zobaczywszy nas,
bo dopiero przed paroma minutami byli u nich Niemcy. Uspokoiłem
kobietę i ruszyliśmy dalej naprzód. Teraz prowadził nas ppor.
„Goliat" pochodzący z Brzozowej i znający te strony
doskonale. Wkrótce zanurzyliśmy się w zbawczy las. Oddychaliśmy z
ulgą, byliśmy już bowiem poza obrębem okrążenia. Jak ręką odjął,
znikło w oddziale napięcie nerwowe i pojawił się wśród żołnierzy
beztroski humor. Już świtało, gdy przechodziliśmy parowami koło
Suchej Góry i Policht, by o mglistym poranku zapaść na całodzienny
odpoczynek na szczycie góry bez nazwy o
700 metrów
na zachód od koty 425 -Polichty. Od łańcucha niemieckich placówek,
opasujących kompleks lasów Jamnej, byliśmy nie dalej niż dwa
kilometry, ale placówki te zwrócone były do nas plecami.
Zorganizowałem bezpośrednie ubezpieczenie i obserwację na najważniejszych
kierunkach, nakazałem upragniony odpoczynek.
Od
południa od strony Jamnej w ciągu dnia słychać było parokrotnie
silną strzelaninę. Sądziliśmy, że to porucznik „Wilk"
walczy jeszcze gdzieś w tamtejszych lasach, ale potem okazało się,
że to Niemcy, oczyszczający lasy Jamnej z kilku kierunków,
dotkliwie się między sobą postrzelali. Słychać było bowiem nie
tylko broń maszynową, ale i moździerze. Nieprzyjaciel nie wiedział,
gdzie zniknęliśmy. Niemcy podobno bardzo dokładnie badali i
mierzyli nasze ślady na grzbiecie Jastrzębia - Budzyń, mierzyli
odległość naszych śladów od stanowisk obu placówek, a w wyniku
tych skrupulatnych dochodzeń postawili obie załogi tych placówek
pod sąd, o czym dowiedzieliśmy się dopiero później.
W
godzinach popołudniowych urządziliśmy pogrzeb ppor.
„Jarowi" z wszystkimi honorami wojskowymi, a tylko bez salwy.
Okoliczna ludność, szczególnie z Brzozowej, odwiedziła nas
cichaczem w ciągu dnia przynosząc coś niecoś do zjedzenia. Następnej
nocy, nie ścigani przez nieprzyjaciela, odskoczyliśmy przez Polichty
- wschodnią część wsi Brzozowej - Siemiechów -Dąbrówkę na południowy
skraj lasu Lichwin - Zagórze.
Taki
przebieg miały nasze walki pod Jamna. Epizod ten był dla mnie bardzo
głębokim przeżyciem, nic przeto dziwnego, że pamiętam go jeszcze
dziś tak dokładnie. Natomiast dane liczbowe są opracowane na
podstawie relacji mego adiutanta, niektórych dowódców kompanii i
urywków raportów i meldunków z tych czasów, które się jeszcze
dochowały do chwili obecnej.
Reasumując
zebrane wiadomości o nieprzyjacielu, można powiedzieć, że w
akcji pod Jamna po stronie Niemców brało udział 8 batalionów
piechoty w sile dokładnie 4800 ludzi należących do najrozmaitszych
formacji, jak: SS - Galizien, Schupo, Wehrmacht i
Feldgendarmerie, zebranych z okolicznych garnizonów: Tarnów, Nowy Sącz,
Gorlice, Brzesko, Gromnik, Tuchów, Ciężkowice i Zakliczyn, oraz
wszystkich okolicznych posterunków, bogato wyposażonych w broń
maszynową i moździerze. Współpraca lotnictwa była zapewniona z
lotniska w Klikowej koło Tarnowa, a nie doszła do skutku tylko z
powodu fatalnych warunków atmosferycznych. Hitlerowcy mieli nad
nami olbrzymią przewagę ogniową, nieograniczone możliwości
zaopatrzenia w amunicję, a ponadto zmotoryzowane odwody.
Straty
własne wyniosły 5 rannych, z których dwóch ciężko rannych zmarło
w nocy z 25 na 26 września 1944 r.: ppor. „Jar" -
Maksymilian Lamprecht z 2. kompanii i strzelec z cenzusem
„Cezar" - N. Rowiński vel Rowicki z Warszawy z 1.
kompanii, oraz dwóch poległych strzelców z 1. kompanii: „Czachara"
i „Kanarek".
Straty
niemieckie nie są nam dokładnie znane, ponieważ rannych i
zabitych nieprzyjaciel ewakuował w dwóch kierunkach, na Nowy Sącz i
Tarnów, a ponadto częściowo w porze nocnej, by ukryć przed okiem
ludności swą porażkę. Straty te ocenialiśmy od 100-200 ludzi, w
tym zabitych od 50-100 żołnierzy.
Najdotkliwsze
straty poniosła mała, biedna górska wieś Jamna, licząca naówczas
około 40 domów, a więc blisko 200 mieszkańców. Jamna została
przez niemieckich nadludzi spalona, a część jej ludności w liczbie
27 osób wymordowana przez rozwścieczonych siepaczy hitlerowskich.
Wielu mieszkańców Jamnej uratowało się kryjąc się po okolicznych
lasach i parowach. Niemcy po zakończonych działaniach zabrali nasz
tabor i konie i z wielkim triumfem wmaszerowali do Tuchowa, przechwalając
się, że zniszczyli polskich bandytów.
EUGENIUSZ
ANTONI BOROWSKI ps. „Leliwa"
NOTKA BIOGRAFICZNA

Eugeniusz Antoni BOROWSKI,
ur. 28 marca 1911 r. w Krakowie. Pseudonimy: „Jastrzębiec",
„Werner" i „Leliwa". Po ukończeniu gimnazjum w
Mielcu w 1930 roku i
Szkoły Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej w 1933 roku
oficer służby stałej w
stopniach podporucznika i porucznika w 3. p. p. Leg. w Jarosławiu. W
latach 1938-1939 studiuje w Wyższej Szkole Wojennej w Warszawie. W
kampanii wrześniowej bierze udział jako oficer operacyjny w
sztabie 2. d. p. Leg., a w obronie Modlina jako d-ca kompanii w
3. p. p. Leg. W marcu 1940 roku na terenie powiatu Bochnia wstępuje
do Narodowej Organizacji Wojskowej, w której w 1941 roku jest
komendantem podokręgu Kraków-Południe oraz szefem sztabu komendy
okręgu w Krakowie, a w roku 1942 komendantem podokręgu w Tarnowie.
Po scaleniu jest w 1943 roku zastępcą komendanta obwodu Armii
Krajowej w Tarnowie, a w 1944 roku komendantem obwodu AK w Tarnowie,
następnie drugim zastępcą inspektora AK w Tarnowie i oficerem
operacyjnym w sztabie Komendy Okręgu AK w Krakowie. Do roku 1945 jest
oficerem służby czynnej WP; wielokrotnie odznaczony ostatnio
pracownik umysłowy Tatrzańskiej Spółdzielni Pracy w Czarnym
Dunajcu.
Odszedł na Wieczną Wartę
30 lipca 2001 r.

Źródło:
-
Partyzancki
bój pod Jamną w dniach 25-26 września 1944 r. / Eugeniusz Antoni
Borowski
-
Szkice mapki i zdjęcia - Zdzisław Szymanowski ps.
"Mietek", ówczesny dowódca I drużyny strzeleckiej w
IV kompanii "Ewa"
¹Kapitan Leliwa
nie wspomina nic o ofiarach podczas obławy na Suchej Górze w
dniu 12 IX 1944, niektóre źródła podają również, że podczas
tej obławy obyło się bez strat. Jednak relacja dwóch partyzantów,
Jacka Popiela ps. Lipek oraz por. Władysława Kowala ps. Rola,
którzy brali bezpośredni udział w tej bitwie, mówi o dwóch
zabitych, o tym fakcie świadczy też pomnik AK na Suchej Górze, na
którym widnieje napis: ŻOŁNIERZOM
SZARYCH SZEREGÓW PARTYZANTOM
IV KOMPANII "EWA" I
BATALIONU "BARBARA" ARMII KRAJOWEJ POLEGŁYM
W WALCE Z NIEMCAMI W
DNIU 12 - IX - 1944 ROKU S.P.
WIKTOR BOŃCZYK "PIECHOCIŃSKI"
LAT 19 S.P.
TADEUSZ CZUPIEL "ZASKRONIEC"
LAT 18 CZEŚĆ
ICH PAMIĘCI

Oto
jak wspomina śmierć kolegów por. Władysław Kowal ps. Rola: 12.9
poniedziałek. Nasz patrol Kaliny który wyszedł na rozpoznanie
napotyka na patrol npla, następuje wymiana strzałów. Niemcy
ostrzelani z c.k.m. wycofują się zostaje zabity Zaskroniec z oddz.
Kaliny. Wieczorem
wraca ubezpieczenie Kaliny przynoszą ze sobą ciężko rannego
Piechocińskiego, który jednak po godzinie umiera. Odbywa się
pogrzeb zakupują ich we wspólnym grobie. Relacja
Jacka Popiela ps. Lipek: Tadeusz
Czupiel ps. Zaskroniec i Wiktor Bończyk ps. Piechociński byli
serdecznymi przyjaciółmi. Jedli z jednej menażki, przykrywali się
jednym kocem, zginęli w jednym dniu i - złożono ich w jednej
mogile. Prawdziwi przyjaciele do grobowej deski.
Źródło:
Jacek
Popiel ps. Lipek - "Wspomnienia partyzanckie z okresu Burzy na
Pogórzu" zawarte w Roczniku Tarnowskim 2001 - 2002
dodano:
10 sierpnia 2007
|