Melsztyn.
Zamczysko - "Dziennik podróży do Tatrów" S. Goszczyński
11
lipca 1832
Jestem znowu w Mikołajowicach po dwudniowej podróży z Tatrów. Tą
razą będę ją sobie przypominał po odwiedzinach w Melsztynie. Dziś
dopiero zwiedziłem i dotknąłem się z bliska szczątków tego
zamku.
Przedzierałem się do nich z Zakliczyna. Dla moczar, które zalegają
wielką część niziny pomiędzy Zakliczynem a Dunajcem w kierunku
Melsztyna, musiałem kołować na wieś Wesołów. Za Wesołowem
przeprawiłem się przez Dunajec, zasiany w tej stronie kępami, i
drogą ponad Dunajcem dojechałem do podnóża melsztyńskiej góry.
Z tego miejsca poczyna się wędrówka piesza. Uboczą rozdołu,
odcinającego z północnej strony melsztyński szczyt od innych,
doszedłem do przerwy w szczątkach północnego muru. Znużony byłem
spieką i przykrym wchodem, chciałem więc przede wszystkim wypocząć,
ale w takim miejscu, żeby mieć zarazem pewny widok. Po skruszonych
więc murach, w których wyraźne jeszcze ślady komnat, dostałem się
na strom góry wiszący nad zatoką Dunajca. Z tego miejsca miałem
pod okiem trzy niemal boki góry i całe półkole niziny
zadunajeckiej z krążącymi koło niej górami. W tym miejscu dzieło
ludzkie spojone z dziełem przedwiecznego Budownika w całym znaczeniu
tego wyrazu. Mury zamku z prostopadłą ścianą góry zdają się
tworzyć najściślejszą jedność, zniszczenie nawet dotyka zarówno
obojga; ziemia tu, jak matka dzieląca los dziecka, popękała pod
rodzinnymi gruzami; cały bok góry pokryty potokami niebieskich
ulew i ziemskich powodzi, nasterczony powywracanymi drzewami,
pogarbiony ogromnymi bryłami oddzierającej się co rok ziemi, tworzy
dziką harmonię [zniszczenia] z osuwającymi się Melsztynem.
Orzeźwiwszy się winem i dorodnymi poziomkami, które tu w wielkiej
obfitości znalazłem, podziękowawszy za nie miejscowemu duchowi
rozwalin, które je tak gościnnie ofiaruje wędrowcom, jakby przez
wdzięczność za nawiedzenie jego dziedziny, udałem się grzbietem góry
ku zachodniej wieży, najokazalszej i najlepiej dochowanej części
tych rozwalin.
Wieża jest kwadratowa, obwiedziona wysokim murowanym tarasem; żadnego
już na niej pokrycia; trzy ściany w zupełnej całości, czwarta
znacznie u góry wyszczerbiona; w niektórych oknach dochowują się
futryny z ciosowego kamienia; wnętrze wieży zrujnowane, tylko na ścianach
ślady sklepień, z których się piętra tworzyły. Podziemna dawniej
część wieży, zawalona gruzem, zarasta bzem dzikim i innym
zielskiem.
Kiedy ją oglądałem i przy pięknym krzaku dzikiej róży układał
wiązankę pamiątki z jej kwiatów, postrzegłem ku mnie zbliżającego
się człowieka. Pozdrowiliśmy się wzajemnie.
- To wy zapewne tutaj mieszkacie? - zapytałem go, wskazując na chatkę
opartą o mur północny.
- Nie, ale niedaleko, zaraz pod górą, we wsi Melsztynie.
- Zapewne wiele wiecie o tym zamku i zechcecie nam opowiedzieć.
- Jakże nie mam wiedzieć? - odpowiedział - już to osiemdziesiąt
lat z górą, jak żyję na tym świecie.
Pojrzałem na niego ze zdumieniem i niedowierzaniem; na głowie żadnego
prawie włosa siwego, zęby zdrowe, twarz pełna i czerstwa, postawa
prosta, w każdym ruchu moc i żywość niezwykłe ludziom podobnego
wieku. On tymczasem dalej mówił:
- Ja tutaj urodziłem się i mieszkałem, nim poszedłem do wojska.
Panowie Tarłowie panowie Lanckorońscy, do których ten zamek należał,
za mojej pamięci żyli. Co to za mocny był zamek! A jakie piękne i
bogate pokoje! Nie raz, nie tysiąc razy chodziłem po nich; dziś
jeszcze mógłbym panom pokazać, gdzie co stało.
- Właśnie też was prosimy o to.
Starzec przychylił się chętnie do naszej prośby. Przede wszystkim
poprowadził nas kilkanaście kroków wstecz, ku zachodowi, nad głęboką
fosę, która odcinała posadę zamku od reszty góry coraz rozłożystszej,
i mówił:
- Z tej strony można było do zamku wjechać. Prze tę fosę był
most zwodzony, a tutaj, gdzie stoimy, wielka brama.
Zwróciliśmy się potem ku wschodowi.
- W tej wieży - mówił dalej - co po prawej ręce, siedziała straż,
co bramy pilnowała. Na pierwszym i drugim piętrze były piękne
pokoje, a pod spodem, w ziemi, więzienie; jeszcze niedawno można było
do niego wchodzić. Dalej, jak panowie widzicie tę dziurę między
drzewami, to była studnia, tak głęboka, że dno jej było równe z
wodą Dunajca. Dunajec płynął wtedy popod samą górę, a od spodu
studni szedł aż do niego podziemny kanał. Cała studnia wyłożona
była ciosanym kamieniem; można było dojść aż do jej wody; bo im
wyżej tym była szersza. Niedawno dopiero panowie powybierali z niej
kamienie, że były bardzo duże i ładne, przez to się i zasypała.
Na prawo za studnią były stajnie, jedne w ziemi, a drugie na
wierzchu, właśnie w tych samych murach, tylko że się już wszystko
zawaliło. Zaraz od stajni, jak te ściany, zaczynały się pokoje;
pod spodem były więzienia, a kogo tam posadzono, już ten więcej światła
nie zobaczył. Na prawej ręce tych pokoi była kaplica zamkowa. Cały
zamek, ach, jaki był piękny, trudno opowiedzieć; wysoki jak wieża,
na trzy piętra, pod czerwoną dachówką, szkła w oknach były różnego
koloru. Z tej strony, na lewej ręce, jak panowie widzicie ten kawałek
muru nad tą chatką, taki mur szedł od bramy aż do pokojów; nic tu
nie stało, tylko w murze były dziury do strzelania. Te drzewa, jak są
dzisiaj, tak i dawniej rosły, tylko że niektóre starsze poschły, a
drugie mniejsze wtedy, są dzisiaj już wielkie. Mówili starzy
ludzie, ale tego za mojej pamięci już nie było, że jak panowie
widzicie tę górę, gdzie zamek ten stoi, a góra bardzo wysoka, tak
od zamku aż na drugi brzeg Dunajca stał most na słupach, precz, nad
te pola, nad ten las, aż tam na drugi brzeg rzeki, że można było
jak z dachu spuścić się od zamku za rzekę...
- I przez co ten zamek spustoszał?
- Trzeba wiedzieć, moi panowie, że w tej stronie byli kiedyś
konfederaci. Panowie zapewne tego nie pamiętają, ale ja byłem już
wtedy dorosły. Otóż stali oni obozem koło Zakliczyna przez kilka
tygodni, w zamku mieszkał wtedy pan Lanckoroński. Pan to był
dobry; kiedy na przykład spotkał chłopów, co wódkę swojego
dziedzica wieźli, a wiedział, że im ciężko na konie, to odtykał
czopy i wódkę na ziemię wypuszczał; otóż miał on sługę, który
nie wiem, przez co uciekł i przystał do konfederatów; pan Lanckoroński
spodziewał się zapewne, że mu naprowadzi gości, dlatego wyjechał
z zamku, bo był przeciw konfederatom. Jak raz wpadli konfederaci do
zamku, poodbijali piwnice, powypijali, co znaleźli krzyczeli:
"Niech żyje pan Lanckoroński!" i dalej butelkami w okna.
Było to jeszcze pół biedy; konfederaci natłukli tylko butelki i
okna i odjechali sobie, ale zaraz po nich wpadli kozacy i wszystko do
góry nogami przewrócili. Od tego czasu nikt tu już nie mieszkał.
Zamek coraz bardziej pustoszał. Pan Lanckoroński umarł, a później
panowie brali kamień, dachówkę, na stajnie, na gorzelnie,
zwyczajnie na to, z czego są pieniądze.
Potarłem sobie tylko czoło, przygryzłem wargi, na ten argument, który
dzisiaj zbić trudno. Nagrodziliśmy uprzejmość Wojciecha Kareckiego
(tak się starzec nazywa) i kilkakrotnie rzutem oka pożegnawszy
rozwaliny, odeszliśmy drogą, którąśmy przyszli.
Żal obudzony ostatnimi słowy opowiadacza długo mi towarzyszył i na
bolesne naprowadzał uwagi. Dla kilku groszy pomagać losowi niszczącemu,
zacierać w zawody z nim ślady podobnych pomników! Takżeśmy dalece
zmaleli, stracili rodzinne czucie? Wszakże i to prawda, że pewnym
ludziom podobne mieszkanie jest smutne w tych wesołych czasach; nie
każdy wart mieszkać, gdzie jego ojcowie mieszkali, nie pozostaje więc,
jak zagładzić do szczętu mówiące ich pamiątki. Od tych nic się
nie wymaga, nic się im nawet nie wyrzuca. Ale jest część narodu,
na której leży obowiązek, jeżeli nie odbudowania zamków, nie
zachowania ich gruzów, to przynajmniej zebrania i podania następcom
wszystkiego, co pomniki podobne dostarczyć mogą. Węgrzy, na przykład,
mają kronikę swoich zamków, czyż i my jej mieć nie możemy? Nie
jest to praca nad siły nasze, a korzyść z niej wielka. Jest w tym
wielki interes poetów i pisarzy, którzy przyjęli na siebie obowiązek
dochować ludowi jego podania, jego pomniki wszelkie, jego życie
przeszłe, którzy się podjęli przenieść je w dziedzinę jego umysłową.
Niezawodnie literatura nie jest cała w przeszłości, ale przeszłość
jest jedną z bogatych jej kopalni. Są w przeszłości chwile, które
nigdy przejść nie powinny, jest blask, który pada na obecność jak
promień ożywczy i którego nie godzi się lekceważyć, są pomniki,
z których w obecności nowe wyrastają, a więc godne
troskliwego pielęgnowania, są źródła życia, z zatamowaniem których
literatura, jeżeli nie wysycha w swoim korycie, to znacznie opada.
Dobrze to, żeśmy zdołali rozżarzyć jej ognisko, pilnujmyż, aby
nie przygasało, aby pałało coraz wyżej, a to nie stanie się innym
sposobem, tylko kiedy będziemy je podsycać wszelkiego rodzaju żywiołami,
a tych pełne są piersi naszego ludu , naszych dziejów i w końcu
naszej ziemi. Dlatego tak mię porywa każda nasza ruina, dlatego
gdybym mógł, własnymi siłami uwieczniłbym każdą przynajmniej w
tym stanie, w jakim się obecnie znajduje.
Słońce jeszcze nie zaszło, kiedyśmy dojechali do Panieńskiej Góry.
Czas prześliczny zachęcił nas i ją dzisiaj odwiedzić. W ćwierć
godziny byliśmy na szczycie. Powietrze nadzwyczaj wyjaśnione, słońce
spuszczające się ku zachodowi, odkryły nam całą okolicę w blasku
takim, żeśmy nie żałowali tego zboczenia z naszej drogi. Nakreśliłem
już dawniej ten obraz, dziś go tylko widzę piękniejszym pod światłem,
które nań pada. Ale urok tego rodzaju nie da się ująć w wyrazy.
Przestałem więc tylko na tej rozkoszy, żem z Panieńskiej Góry
powitał miłe mi strony, po górach dziś mi najmilsze, najprzyjaźniejsze.
Źródło:
Seweryn
Goszczyński - "Dziennik podróży do Tatrów", napisany w
roku 1832, drukowany we fragmentach na łamach czasopism od 1834, a
wydany w całości w Petersburgu w roku 1853. Jego geneza wiąże się
z siedmiomiesięcznym (od wiosny do jesieni 1832) pobytem Goszczyńskiego
na Podhalu i wyprawami w Tatry.
Materiał
nadesłany przez Jakuba Janigę, za co serdecznie dziękuję!
dodano:
4 listopada 2007
|