Strona główna
Aktualności

Ogólnie

Wstęp na zamek
Dojazd
Parking
Stan obecny
Historia

Władcy zamku
Ciekawostki
Legendy

Turystyka

Artykuły
Galeria

Księga gości
Warto zobaczyć

Kontakt
Bibliografia

 

 


 

 

 

Ocalałe wspomnienia - Anna z Dunikowskich Kaznowiecka

Opublikowane w "Zeszytach Wojnickich" - T.10 Z.3 (2001), 27-36

 

Wspomnienia, żyjącej w l. 1914-1999, właścicielki dóbr ziemskich Stróże i Łososina Dolna z lat dzieciństwa i młodości w Stróżach, nauki w Zbylitowskiej Górze i Warszawie, doprowadzone do 17 IX 1939 r.

 

 

     W numerze 5(25), "Zeszytów Wojnickich", z maja 1994 roku, publikowaliśmy krótkie wspomnienia p. Anny Kaznowieckiej związane z jej wizytą na Zawodziu we wrześniu 1939 roku, gdzie przybyła do swojego narzeczonego i późniejszego męża Jerzego Żaby.

     Te zatrzymane chwile w pamięci Autorki sprawiły iż sięgnęła u schyłku swojego życia do ocalałych pamiątek, aby dzięki nim przywołać jak najwięcej wspomnień, by przypomnieć sobie te najpiękniejsze chwile życia jak też i te najsmutniejsze dni.

     Odwiedziła Wojnicz, Zawodzie, była gościem Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Wojnickiej i obiecała iż postara się jeszcze coś napisać, i napisała.

     Dziś pragniemy Czytelnikom ZW przedstawić pamiętnik p. Anny z Dunikowskich

1voto Żaba 2voto Kaznowiecka, właścicielki dóbr ziemskich Łososina Dolna i Stróże, która w ogromnym skrócie opisała całe swoje życie, swojej Rodziny, przyjaciół i znajomych. Zapisywanie tych wspomnień zakończyła rok przed swoją śmiercią.

     Zmarła 7 lipca 1999 roku, w wieku 85 lat w Krakowie, gdzie przez wiele lat mieszkała. Pochowana została na cmentarzu w Łososinie Dolnej, w rodzinnych stronach.

      Pragnę bardzo serdecznie podziękować Małgorzacie Żaba, za udostępnienie wspomnień Mamy i zgodę na publikację.

     To dla niej napisałam wiersz w lipcu 1999 roku.

 

                                                                       - Małgosi Żaba

 

Posyłam Ci bukiet

Ze snów złożony

Z marzeń

które przycupnęły

Nad brzegiem Dunajca

Czekając w kropelkach

Tajemnicy

Wspomnieniach

Łzach

 

Posyłam Ci bukiet

Kwiatów polnych

Rozrzuconych

Po łąkach młodości

Które szeptem przywołane

Ożywiają

Dwór Rodzinny

Jak płatek białej stokrotki

 

Posyłam Ci Radość

Która tu przetrwała

W kolorowych Łanach

Zbóż

 

                                                 Anna Nosek

 

 

 

 

***

          Pierwszy września 1995 roku. Mija 56 lat od chwili, gdy otworzywszy w południe radio, usłyszałam: "Nie naród niemiecki, lecz Adolf Hitler wypowiedział nam wojnę".

          Miałam wówczas 25 lat. Pogoda była wręcz wyjątkowa, a rozpoczynała się druga wojna światowa, na pewno najokrutniejsza z dotychczasowych i znacznie dłuższa niż przewidywano.

          Teraz jestem stara. Wspomnienia zatarły się, ludzie powymierali. Cóż mi pozostało jak odtworzyć pewne fragmenty życia i przypomnieć, jak to było.

 

***

Urodziłam się 24 maja 1914 roku w Bilczycach, koło Gdowa, ale już przed wybuchem pierwszej wojny światowej (1.08.1914r.) znaleźliśmy się w Stróżach, które Ojciec kupił czy wymienił, a gdzie mieszkałam do czasu małżeństwa w 1942 roku. Jako niemowlę podobno głodowałam, a moja babcia Trzeciecka dokarmiała mnie po kryjomu ziemniakami z kapustą. Może to spowodowało, że miała całe życie idealny żołądek. W wieku lat czterech, po zakończeniu wojny została ochrzczona i jest to chyba moje pierwsze, bardzo jeszcze zamglone wspomnienie. Wtedy też zjadłam pierwszą w życiu pomarańcz, której pestki posadziłam w doniczce i ładnie mi wyrosły.

          Podczas wojny mieszkaliśmy w małej, stylowej oficynie. Dwór był zajęty przez wojsko. Później doprowadzono dwór do porządku i urządziliśmy się już na stałe. Nie pamiętam w którym roku, ale była jeszcze całkiem mała, przeżyłam trąbę powietrzną. Zerwała nam dach z domu. Potężne drzewa wyrywała z korzeniami i niosła z poprzyczepianymi do nich ludźmi. Zerwanie dachu spowodowało dobudowanie pięterka. Doszło więc sześć pokoi i łazienka. Dom stał nad wysoką skarpą schodzącą do parku, który był pagórkowaty, ze stawem rybnym, przecięty małym strumykiem, w którym taplaliśmy się jak dzieci. Na tylnej stronie domu był duży taras z którego roztaczał się piękny, rozległy widok na dolinę Dunajca, a po jego drugiej stronie na ruiny zamku w Melsztynie. Na Melsztyn jeździło się w lecie bardzo często, częstowało się też tą wycieczką wszystkich gości. Natomiast taras służył wieczornym posiedzeniom, był z niego piękny widok, w maju dochodziły z różnych stron pieśni majówkowe, a w czerwcu świeciły roje robaczków świętojańskich. To było takie ładne! Dlaczego teraz ich nie ma... ? Były takie śliczne w ciepłe wieczory więc siedziało się i rozmawiało nieraz do późnych godzin nocnych.

          Dom nasz nie był zabytkiem, ale był duży (20 pokoi) pakowny i wygodny. Posiadał centralne ogrzewanie, dwie łazienki i ...oczywiście lampy naftowe. Cała część gospodarcza (kuchnia, pralnia, mleczarnia itd.) mieściła się w suterenach, dzięki czemu omijały nas zapachy kuchenne czy też z pralni, nie było również much, była to w ogromnej części zasługa jaskółek.

          W skarpie parkowej była lodownia z prawdziwego zdarzenia. Ziemia wyłożona była taflami lodu, które trzymały się do nowego, a ten był zawsze, bo wtedy były jeszcze wszystkie pory roku, a więc i zimy. Z tej lodowni przychodziło na stół cudowne kwaśne mleko, stały tam zawsze marynaty łososiowe, a łososi z Dunajca mieliśmy bez liku, póki nie zbudowano zapory w Rożnowie.

          Jak sobie przypomnę metraż i wysokość pokoi w Stróżach, to nie mogę się nadziwić, że potrafię teraz mieszkać w mieszkaniu które ma 10m², gdzie wysokość wynosi 2,40 m.

          Do metrażu i wysokości trzeba jeszcze dodać wspaniałe wywoskowane i wyfrotowane posadzki, na których można było bez przesady złamać nogę, ale przede wszystkim cudownie się na nich tańczyło, a tańczyliśmy wszyscy doskonale i do upadłego - głównie tańce wirowe: walce, oberki, mazury, kujawiaki. Były już wtedy oczywiście takie tańce jak tanga czy też two-stepy, ale my woleliśmy tańce temperamentne...

         Rzecz jasna nie żyło się samotnie, były różne bliższe i dalsze sąsiedztwa. Najbliżej nas były Piaski Skarżyńskie, położone tuż przy przeprawie promem prze Dunajec u stóp baszty czchowskiej, byli Olszewscy w Gromniku - to była nasza najbliższa stacja kolejowa - 18 km.

          Meysnerowie - ona córka Jacka Malczewskiego, dusza artystyczna a ciało gruźlicze. Jej mąż, starszy od swego teścia, był typowym, prostym zjadaczem chleba i pomimo tak dużej różnicy wieku, przeżył swą żonę. Majątek nosił nazwę Charzewice i rozciągał się u stóp Melsztyna, a dwór wewnątrz był galerią obrazów Malczewskiego i Witkacego.

          Tuż obok w Domosławicach mieszkała ich córka, która wyszła za mąż za Wykowskiego.

          Około 20 km. dzieliło nas od Stadnickich w Wielkiej Wsi, gdzie była piątka dzieci, z którymi kontakt był bardzo ożywiony. Urządzaliśmy nieraz wycieczki górami, lasami do ich drugiego majątku do Rożnowa (późniejsze zapory) i do naszej Łososiny Dolnej, na której lasach opierała się zapora. Wielka Wieś sąsiadowała o miedzę z Więckowicami Jordanów, tam jeździliśmy chyba najczęściej zimą, bo pamiętam ten duży, strasznie zimny salon i elegancko podaną herbatę z bardzo małą, jak na nasze zapotrzebowanie, ilością dodatków jedzeniowych. Jednym z bliskich sąsiedztw były Lusławice, obecnie posiadłość Pendereckiego, który z zaniedbanego dworku i parku zrobił cacko. Lusławice należały do Weihingerów, ale ich atrakcją był Jacek Malczewski, który z krakowskiego Salwatora zjeżdżał do Lusławic na wakacje.

          Nie wiem, co go łączyło z Weihingerami, ale bywała tam również przemiła staruszka p. Karczewska, siostra czy kuzynka Malczewskiego. Malczewski przyjeżdżając do Stróż , zawsze zostawiał po sobie jakieś rysunki. My z Irką natomiast jeździłyśmy właśnie do Lusławic pozować Malczewskiemu do portretów, które chciał w prezencie zostawić naszym Rodzicom, a może miał jakieś zobowiązania...?

          Malczewski malował duszę, w więc nie patrzył nawet na pozującego modela. Miał zresztą też doskonałe portrety, a zwłaszcza świetne autoportrety. Bardzo ładny był portret Samuela Dunikowskiego, który zresztą został jeden raz wyrzucony przez Malczewskiego, gdy przyjechał pozować z psem.

          Malczewski bardzo hojnie rozdawał swoje obrazy i płacił nimi z nadwyżką wszelkie swoje zobowiązania.

          Pamiętam jego ostatnią wizytę w Stróżach, przyjechał powozem, z którego już go wyniesiono na rękach i posadzono przy stole - na którym jak zwykle leżały papiery i ołówki. Powstał jakiś już chyba ostatni rysunek.

          Do Tarnowa można było jechać przez Janowice, mieszkał tam wdowiec Kobylański z córką i synem. Dość zabawna to była figura, zwłaszcza gdy tańczył mazura. Jego córka zakochała się w panu Pruszaku, Kobylański wielki snob, nie zgodził się na to małżeństwo i wówczas jego brat oraz mój jeszcze nie mąż, Jurek Żaba autentycznie porwali zakochaną dziewczynę i złożyli w ręce ukochanego. Odbył się ślub bez uczestnictwa ojca, a młodzi żyli długo i szczęśliwie (zapewne, bo potem straciłam z nimi kontakt). Tata natomiast na bardzo stare lata pojął za żonę bardzo młodą dziewczynę. Szybko go jednak to wykończyło, tak, że nie zdążyli nawet wziąć ślubu cywilnego i wszyscy się śmiali, że dziewczyna wyszła za mąż z miłości, (majątek wprawdzie już był rozparcelowany, ale Pan miał kamienicę w Krakowie, a może coś jeszcze).

          Witowice Dolne Brezów były bardziej sąsiedztwem Łososiny, myśmy tam jednak też bywali. Stara pani Marynusia Breza była z domu Żabianka, rodzona ciotka mojego męża. Jej syn pułkownik Breza był wielkim heraldykiem, a jego siostra Dzidzia wielką dziwaczką. Dwór był pełen psów, kotów, węży i innych stworzeń, całe towarzystwo jednak było bardzo miłe i inteligentne. Wychowywała się tam również Zosia, babcia moja, Dunikowska podarowała jej ojcu jeden z folwarków Łososiny - Roczmirową, a pani Brezowa wzięła na wychowanie jedną z jego córek - Zosię. Zosia była dziewczyną wyjątkowej urody, podczas okupacji niemieckiej przeżyła romantyczną historię o smutnym zakończeniu. Zakochała się z wzajemnością w oficerze niemieckim, on zgłosił się na ochotnika na wschodni front, w nadziei, że jeżeli wróci, będzie mógł ożenić się z Polką. Oczywiście nie wrócił, niewielu stamtąd wracało. Zosia bardzo przeżyła śmierć ukochanego i dopiero znacznie później wyszła za mąż za naukowca Wolszczana. Mieli trzech synów, z których najstarszy odziedziczył po matce urodę, a szare komórki może po... dziadku, który miał tęgi chłopski rozum. Aleksander Wolszczan jest człowiekiem, o którym się pisze: "To największy polski astronom od czasów Kopernika. Odkrywca pierwszego układu planetarnego poza naszym układem." On sam tak mówi: "Moje odkrycie można interpretować na tysiąc i jeden sposobów. Najbardziej optymistyczny jest taki, że to pierwszy krok do znalezienia we wszechświecie większej liczby planet, a potem, być może życia".

          Studiował astronomię w Toruniu, obecnie pracuje na stanowisku profesora stanowego Uniwersytetu Pensylwańskiego. Raz do roku prowadzi wykłady na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu.

          Dalekim sąsiedztwem był Lipnica Murowana Ledóchowskich, jeździł się tam rzadko. Iza Ledóchowska była bardzo miła, natomiast jej brat - ordynat, z niewiadomych przyczyn, został przez nas ochrzczony - zaskrońcem.

          Wreszcie Okocim Goetza. Jego plenipotent - Pieniążek urządzał czasem dobre przyjęcia, na których bywaliśmy.

          W tamtych czasach istniało w naszej sferze pojęcie rezydenta, jak sama nazwa wskazuje, człowiek taki z tych czy innych względów rezydował we dworze. U nas takim rezydentem był generał Henryk Wierusz Kowalski, był on przyjacielem mojego dziadka Dunikowskiego, lekarz - bakteriolog. Był niesamowitym brudasem, absolutnie nie pozwalał sprzątać w swoim pokoju, robiło się to wówczas, gdy wyjeżdżał w sąsiedztwo. Przewracało się wtedy pokój do góry nogami, pewnego razu rozmyślił się w drodze i kazał furmanowi zawracać. Ale była awantura! Gdy zachorowałam na koklusz, akurat pojawiła się szczepionka przeciw tej chorobie, generał wyciągnął z zakamarków starą, zardzewiałą strzykawkę i powiedział, że będzie mnie szczepił. Gdy Mamusia zdecydowanie sprzeciwiała się temu, powiedział z oburzeniem: "Całą armię austryjacką zaszczepiłem tą strzykawką, a pani córki nie mogę?" Taki to był bakteriolog.

          Innym, w pewnym sensie rezydentem był Tadeusz Okoń - artysta malarz, portrecista, (na stare lata przerzucił się na malarstwo kościelne). Siedział po dworach całymi latami i malował: z natury, z fotografii, jak się dało. Był to typowy spartanin, nie przywiązujący wagi do pieniędzy, wygód, dobrego jedzenia czy też ubrania. Nie miał nikogo bliskiego poza córką chrzestną w Bochni, może dlatego tak się przywiązał do naszej rodziny. Malował w Stróżach, Sieteszy Łastowieckich, Zalesiu Gumnińskich w wielu innych dworach, wszędzie był lubiany i traktowany jak członek rodziny czy też serdeczny przyjaciel. Jako dowód jego roztargnienia, opowiadaliśmy zawsze, jak zamierzał plunąć przez okno a schować 10 złotych do szuflady. Zrobił odwrotnie.

          Raz dostał sporo pieniędzy za jakiś portret, pieniądze leżały na stole. Okoń zabrał się do porządków. Wziął wszystko, co leżało na stole i wrzucił do palącego się pieca, pieniądze oczywiście też i nie zmartwił się tym zbytnio, chociaż zawsze był bez grosza. Na stare lata sprawił sobie pelisę i wtedy dopiero zaczęły się kłopoty, bowiem bał się kradzieży, bał się moli, było mu ciężko, bo był przyzwyczajony do lekkiego paltocika i w rezultacie to futro zatruło mu w dużej mierze końcówkę życia.

          Osobnym "rozdziałem" byli goście wakacyjni, a można ich tak nazwać, gdyż przyjeżdżali regularnie co roku. Chyba pierwszymi byli Skrzyńscy z krakowskiego Salwatora, wujostwo z czworgiem dzieci, dwie dziewczynki dla Irki i dwóch chłopców dla mnie (chodzi o wiek) - to chyba w jakiś sposób rzutowało na nasze przyszłe życie [bowiem] Irka otaczała się zawsze kobietami, ja lepiej czuła się w towarzystwie mężczyzn. Było to bardzo dawno i pozostały z tamtych czasów pożółkłe fotografie, na których widać dwa duże drzewa znajdujące się przed domem, a których potem już nie było. Mało z tego okresu pamiętam.

          Potem zaczęli przyjeżdżać stryjostwo Julkowie Dunikowscy z Samuelem, Samuel był wyjątkowo nieznośnym chłopcem. Nic nie wskazywało, że wyrośnie na tak mądrego i wartościowego człowieka. Obie z siostrą okropnie żeśmy się go bały, a dorośli, zwłaszcza rodzice, zaczynali dopiero żyć, gdy on szedł spać. Ponadto ciągle się mówiło, że to ma być mój narzeczony i to mnie napawało przerażeniem. Wiedziałam przecież, że w dawnych czasach kojarzyło się małżeństwa już w kołysce. Nie uchwyciłam tylko, że to już inne czasy i nic mi nie grozi.

          Trzecią grupą "gości wakacyjnych" byli Todziowie Tańscy, pobrali się w późnym wieku i pozornie mogli uchodzić za niezbyt zgrane małżeństwo. Ona była bardzo dobra, miła, szalenie kobieca, on natomiast raczej szorstki, miał stopień pułkownika w armii austriackiej, był wielbicielem cesarza Franciszka Józefa - "który najmiłościwiej panować nam raczył", a portret "Franca" wisiał w jego pokoju, pochować kazał się w mundurze austriackim.

          Zostawił jednak pamiętniki, z których widać jasno, jak bardzo kochał swoją żonę i dbał o nią. W jednym miejscu pisze [tak]: "Byłaś mi słońcem życiodajnym".

          Mój Ojciec szkołę średnią robił w Chyrowie w znanym zakładzie O. Pijarów, po czym studiował rolnictwo w Krakowie w związku z tym zapewne miał kontakty z Uniwersytetem Jagiellońskim i co pewien czas zjawiał się u nas tamtejszy naukowiec w celu popracowania. Dom był duży, wygodny, powietrze doskonałe, okolica bardzo ładna, spokój i cisza, jednym słowem warunki do pracy doskonałe.

          W czasach mojego dzieciństwa mieszkał u nas szereg miesięcy Stanisław Kot, późniejszy profesor, ambasador w Moskwie i badacz spraw Katyńskich. Pamiętam długie, wiedzione rozmowy z rodzicami, którzy bardzo go lubili. Mnie nauczył pisać poprawnie: "jechał buk przez Bug, dałby Bóg, aby buk przejechał przez Bug".

          Lata później, w czasie okupacji sowieckiej, prof. Kot w drodze do Moskwy, zatrzymał się w Krakowie i przyjmował w "Hotelu Francuskim", zgłosiłam się na audiencję i rozmawialiśmy o moim Ojcu (Katyń), oraz zaginionym mężu, gdyż przypuszczałam, że jako AK-owiec mógł być wywieziony do Rosji. Przyjął mnie bardzo miło, trochę obiecywał, zaopiniował mi podanie do "Związku Patriotów Polskich", ale, chyba szczerze, powiedział, że on nie ma żadnych kontaktów z Polakami w Rosji.

          Innym naukowcem U.J. był prof. Rubczyński, historyk, był on siostrzeńcem naszego generała Kowalskiego, typowy dawny profesor w kaloszach i z parasolem. Był bardzo roztargniony, wybierał się do Stróż jak na wyspę bezludną, zwożąc wszystko co do życia potrzebne, nawet znaczki pocztowe, gdyż uważał, że na tak zapadłej wsi nic nie ma.

          Gdy byłam niedaleko matury, szereg miesięcy spędzał u nas przyszły profesor Bilikiewicz, freudysta, który później założył w Gdańsku lecznicę psychiatryczną.

           Miałam około 9 lat, gdy poszłam do klasztoru, [siostra] Irka była starsza o 4 lata, jej już była pora, a ja... przy niej. Byłam mała i zagubiona, pomimo tego, że miałam również kuzynki - równolatki: Marysię Stadnicką i Zosię Wolfram, to był klasztor S. Niepokalanek w Nowym Sączu. Byłyśmy tam dwa lata, okazało się bowiem, że Irka ma już niedaleko do matury, a klasztor nie ma praw publicznych, a więc trzeba było przenieś się do S. Urszulanek w Tarnowie, tam trzy lata, Irka zaczęła "kreskować", a więc trzeba zmienić powietrze, Irka pojechała więc do Szwajcarii (matury już nigdy nie zdała), a ja poszłam na 4 lata do Sacre Coeur w Zbylitowskiej Górze. Tam w 1932 roku zdałam maturę i zdawałoby się, że skończyłam z klasztorami, za którymi zbytnio nie przepadałam, ale to jeszcze nie był całkowity koniec. Na skutek mojej lekkomyślności i obsesji do leczenia się, zdawałam maturę w stanie podgorączkowym, a po uzyskaniu "dojrzałości" nie miałam zamiaru rezygnować z obiecanego wyjazdu do Warszawy, gdzie Irka była na kursie ogrodniczym "Pszczółki". Co wieczór chodziło się do teatru, kabaretu czy też innej rozrywki - a gorączka rosła. Po powrocie do domu jeszcze jeden dzień udało się symulować, a potem nastały długie tygodnie leżenia w łóżku. Najbliższe plany (uczelnia), przekreślone. Rok stracony. Było to zapalenie opłucnej z obustronnym wysiękiem i właściwie trochę cudem wygrzebała się z tego. A może była to zasługa mojego ówczesnego adoratora Andrzeja Rydla, który odbywał u nas praktykę rolniczą i byliśmy bardzo zakochani. Gdy nie mogłam przełknąć żadnej pigułki (całe życie miałam kłopoty z zażywaniem lekarstw i leczeniem się), Andrzej poradził lody, które radykalnie załatwiły sprawę i zaczęła się rekonwalescencja.

          Toczył się wówczas słynny proces Gorgonowej, studiowałam pilnie IKC-a i znakomicie orientowałam się w przebiegu procesu, Trochę mi to urozmaiciło czas leżenia. Następnym rok spędziłam w Kuźnicach, była tam roczna szkoła gospodarcza pp. Zamoyskich - i znów klasztor, mimo że szkoła była pomaturalna.

          Na nartach można było jeździć w spodniach jeżeli, na wierzchu była spódnica, oczywiście tuż za bramą zrzucało się spódnicę i dalej w samych spodniach. Odległość też była wyznaczona, ale my tłumaczyłyśmy się nieumiejętnością zatrzymania się i zjeżdżałyśmy do Gubałówki. Duże zaufanie w naszych przełożonych budzili narzeczeni, z którymi wolno było chodzić w góry, rzecz jasna każda dziewczyna miała przynajmniej jednego narzeczonego. Takie to były zabawne obyczaje w Kuźnicach, które zresztą bardzo miło wspominam.

          Nie nauczyli mnie tam gotować, bo nie miałam do tego smykałki, ale nauczyli dobrego chodzenia po górach. Bardzo miła pani (chyba Koczorowska) wodziła nas po wszystkich liczących się szczytach, ja byłam chyba jej najpojętniejszą i najbardziej zakochaną w górach uczennicą, to też wyniki tej nauki odzywały się jeszcze do niedawna.

          Potem był Snopków. Poznałam uroczy przemiły Lwów, ale w Snopkowie nie utrzymałam się długo. Wyleciałam po pierwszych ostatkach, gdyż nie wróciłam w porę z pięknego balu u Goerge`a. Miałam tak dobrego partnera, był nim Orcio Pietraszewski, przyjaciel mojego szwagra Jerzego Dąbrowskiego. Był mały, chudy, brzydki, ale kujawiaki tańczył jak marzenie, a jak tak lubiłam tańczyć, nie - ja wręcz kochałam tańczyć. Od małego marzyłam bezskutecznie o balecie, a więc przynajmniej wyżywałam się w tańcu salonowym, a tańczyliśmy zawsze bardzo dużo.

          Po tym nieudanym roku zapisałam się na W.S.H. (Wyższa Szkoła Handlowa), była to uczelnia zupełnie mi nie odpowiadająca, ale krótka (3 lata), a ja akurat byłam zakochana. Mój Ojciec, który nie bardzo aprobował kandydata, powiedział mi: "Zgodzę się na to małżeństwo, ale najpierw skończ studia", tak więc wybrałam to, co najkrótsze. Psychologia Ojca nie zawiodła, już po pierwszym semestrze byłam zainteresowana kimś innym chyba moim późniejszym mężem  Jurkiem Żabą. Natomiast studia przechodziły mi miło, co prawda niezbyt się nimi przejmowałam, natomiast miałam miłe znajomości i bawiłam się doskonale. Miło tez wspominam niektórych profesorów, z których większość zginęła w obozach koncentracyjnych, jak np. uroczy profesor Michał Siedlecki. Jego córka Ewa wybrała się do wróżki, by zapytać o Ojca, ta powiedział: "Ojciec wróci na Wigilię". Wrócił, ale w urnie.

          Z nieukończonymi studiami doszłam do tych ostatnich przedwojennych wakacji.

          Ferie świąteczne obchodziliśmy rodzinnie, najbliższa rodzina to: ze strony Ojca dziadkowie, Dziadek Adam Dunikowski umarł w czasie pierwszej wojny światowej na rękach księdza Szczygła, Babcia umarła, gdy jeszcze byłam mała, Ojciec nie miał rodzeństwa, a więc na tym koniec.

          Ze strony Mamusi Dziadek umarł wcześnie, Babcia równo z rozpoczęciem drugiej wojny światowej, mieli czworo dzieci - trzy córki: Irenę, za mężem Łastowiecka, Marię - moja Mama, Zofię Starzeńską, Stojowską, Gizową, pani o dużej urodzie i ogromnym temperamencie. Mówiło się nawet o flircie, czy romansie z Pierwszym Ułanem Rzeczypospolitej (Wieniawą Długoszewskim). I wreszcie najmłodszy syn Jan żonaty z Romerówną, który zmarł bardzo młodo.

          Następne pokolenie: u Łastowieckich, czwórki dzieci: Jan, Kazimierz, Jerzy, Anna. Jan zmarł w dzieciństwie na szkarlatynę. My byłyśmy z siostrą dwie. U Zosi troje dzieci (prawdopodobnie z ostatniego małżeństwa): Zofia, Jan i Ewa, Jan miał dwoje [dzieci], Kazimierę i Jana, Święta więc obchodziło się wspólnie i bardzo przyjemnie.

          Było dużo (aż za dużo) dobrego jedzenia, dużo towarzystwa, bo poza gośćmi noclegowymi zjeżdżali sąsiedzi, a nieraz ktoś niespodziewany z dalszych stron.

          [Było] dużo muzyki, dużo tańca, pogoda, życzliwa atmosfera. Jakoś mniej było wówczas złości, zawiści, które cechują niestety obecne czasy.

          W czasie wakacji dom był też pełen, jeździło się w Pieniny, Melsztyn był odwiedzany obowiązkowo, Dunajec dostarczał atrakcji kąpielowych - a wieczorami oczywiście tańce.

          Z muzyką fortepianową byliśmy za pan brat, każdy z nas grał lepiej czy gorzej.

          Moja rodzona Ciotka "Ciocia Misia", grała na fortepianie koncertowo, jak również świetnie [grała] do tańca, gdziekolwiek byliśmy te koncerty były niezapomniane (fortepian był oczywiście w każdym domu). Najlepiej było w Sieteszy u Łastowieckich), bo tam był kominek, który dopełniał nastroju. Poza palącym się kominkiem było ciemno w całym domu, każdy lokował się gdzie komu było wygodnie i rozległy się cudowne dźwięki. Ciocia Misia grała można powiedzieć wszystko, czasem był to koncert życzeń - "Misiu zagraj to czy tamto", a czasem grała sama co jej na myśl przyszło. My zasłuchani siedzieliśmy cicho. Wychowałam się na tej muzyce i pokochałam fortepian, który do tej pory jest moim ulubionym instrumentem. W pewnym momencie, po krótkiej ciszy rozlegał się porywający rytm walca, czy innego tańca, rozbłyskało światło, wszyscy się zrywali i rozpoczynały się tany, póki nam nogi, a Cioci Misi ręce nie odmówiły posłuszeństwa.

          Gdy byłam już dorosła zaczęłam czasem wyjeżdżać na wakacje, nie opuszczałam tylko moich imienin, które w środku wakacji były zawsze hucznie obchodzone i bardzo miłe. Byłam więc na Helu, gdzie czas spędziłam z najbliższą przyjaciółką z Góry Zbylitowskiej, byłam na Kujawach u pp. Donimirskich, gdzie świetnie się bawiłam. Ostatnie wakacje przed wojną spędziłam na Podolu u mojej ciotecznej siostry Andy Milińskiej, tam bawiliśmy się doskonale, nie wiedząc o niczym, póki nie zjawił się ktoś z Warszawy z wiadomością, że rozpoczęła się mobilizacja. Mnie się udało jeszcze zobaczyć Ojca, który już był na wyjeździe, a którego nigdy bym nie zobaczyła. Zginął w Katyniu.

          Ubiegła mnie natomiast wizyta Jędrka Rydla, mojego dawnego i jak fama głosiła, nieustannego adoratora. Było to pod koniec sierpnia, przechodząc z wojskiem wpadł do nas na chwilę, była tylko Mamusia. Rozmawiali, o czym? Nikt już na to pytanie nie odpowie.

          Tyle tylko, że wyszedłszy i doszedłszy do swoich żołnierzy na ich oczach zastrzelił się, dlaczego?

          Tak płynęły dni, lata, zdarzały się też rzeczy niecodziennie, do takich należała powódź stulecia w 1934 roku. Trzy doby padał spokojny, równy deszcz, akurat wybraliśmy się do Stadnickich w Wielkiej Wsi, wracaliśmy wieczorem dość późno. Musieliśmy oczywiście przejechać most na Dunajcu pod Melsztynem, poziom wody był bardzo wysoki, ale jeszcze nie krytyczny. Na drugi dzień obudzono nas o świcie, pod nami aż po Melsztyn rozciągała się woda a po niej płynęły domy, kioski, zwierzęta, drzewa, nie licząc drobniejszych rzeczy. Z ewakuacją ludzi był poważny problem, nie chcieli wychodzić ze swoich domów mimo grożącego niebezpieczeństwa. Jeden gospodarz płynąc z domem, zatrzymał się na przęśle mostu pod Melsztynem, przesiedział trzy doby na dachu [gdyż] dojechać tam nie było sposobu. Gdy się wreszcie do niego dotarło chłop miał pomieszanie zmysłów.

          Okropnie to wszystko wyglądało, gdy woda opadła, wszystko zamulone, pełno śmierdzących trupów, drzewa powyrywane i wtedy to powstał pomysł wybudowania zapory w Rożnowie i poskromienie Dunajca. Zaporę budowali Francuzi, opierała się na naszych łososińskich lasach i od razu powstały pomysły wybudowania tamże domków letniskowych. Bardzo szybko jednak okazało się, że w ciągu najbliższych lat nie będzie budowy domków - będzie wojna, a po niej komuna i skończy się dla nas Łososina.

          Zanim jednak do tego doszło, odbył się jeszcze w następnym roku - 1935, ślub Irki. Szereg ekwipaży przejechało szumnie do kościoła w Zakliczynie. Goście, prezenty ślubne (między innymi piękny wierzchowiec od Tarnowskich z Chorzelowa), tańce, podróż poślubna do Jugosławii i gospodarowanie w Łososinie.

          Atrakcją na dużą skalę był objazd Małopolski przez prezydenta Ignacego Mościckiego, mam jeszcze Jego podpis w ówczesnej "Księdze gości". Z nazwiskiem Mościckiego łączą się też "Wieczory Wawelskie", na które zapraszana była śmietanka towarzyska, a więc głownie ziemiaństwo. Ciekawe, że, jak opowiadali moi Rodzice, ta "śmietanka" potrafiła pakować sobie do kieszeni różne smakołyki.

          Tak płynęło nasze życie, byliśmy ściśle związani z przyrodą, a barometr odgrywał bardzo ważna rolę. Wieczorem obowiązkowo stukało się w niego i odpowiednio planowało robotę na dzień następny. Pory roku były porami roku i dostarczały takich wrażeń, przyjemności i kłopotów jak powinny, przede wszystkim jednak żyło się spokojnie i bezpiecznie, co nie znaczyło, że nie było zmartwień czy kłopotów. Siedziało się pewnie na swojej ziemi i nikomu nie przychodziło na myśl, że można ją utracić, aż nadszedł dzień, gdy jak zwykle otwierając radio w południe usłyszałam: "Nie naród niemiecki, ale Adolf Hitler wypowiedział nam wojnę".

          Wojna! Znaliśmy ją z podręczników historii, z książek, opowiadań, ale tak "na żywo", to się nie mieściło w głowie, do śmierci będę pamiętać ten początek.

          Bardzo szybko zaczęli przejeżdżać sąsiedzi na wyładowanych furach, namawiając na ucieczkę, my nie [planowaliśmy] wyjeżdżać. W niedzielę trzeciego dnia wojny (wojna wybuchła w piątek), pojechaliśmy jak zwykle do kościoła w Zakliczynie, po kościele oczywiście do Księdza na śniadanie zakropione czymś mocniejszym. Akurat radio podawało, że Anglia przystąpiła do wojny, a więc radość i nadzieja, że wojna szybko się skończy.

          Nasza ignorancja była nieprawdopodobna, mój daleki kuzyn Julek Mieroszewski, dziennikarz, pisał w IKC-u: "Niemcy, ludzie z waty a czołgi z tektury".

          W domu zastałam wiadomość od Jurka Żaby, mojego przyszłego męża, że jest zmobilizowany i musi jeszcze tego samego dnia zgłosić się w swojej jednostce. Może więc ja mogłabym przyjechać (Zawodzie koło Wojnicza). Auto stało, lecz szofer był już zmobilizowany, ja nie prowadziłam, [jednak] udało się na wsi zdobyć samochód z kierowcą i pojechałam. Nie znałam dokładnie drogi, więc zobaczywszy budynki odesłałam samochód i poszłam piechotą na przełaj. Uczulenie na szpiegów było tak duże (słusznie zresztą), że jak patrol zaczął mnie przepytywać dlaczego idę taką dziwną drogą, ostatecznie odprowadzili mnie na miejsce i dopiero upewniwszy się, kim jestem, odeszli. Trudna sprawa była z powrotem do domu, żadnej normalnej komunikacji. W Zawodziu jednak był znajomy mojej teściowej, w przyszłości mój drugi mąż, był tez motocykl Jurka, na którym odbyliśmy tyle pięknych wycieczek "Zundapp", ten Znajomy objechał trzy razy gazon, po czym ofiarował zawieść mnie do domu. Nie było nad czym się zastanawiać, zresztą bardzo lubiłam jeździć motorem. Zastanawiało mnie tylko, że ten pan raz za razem odwraca się do mnie i pyta: "Pani się nie boi?" [odpowiadałam] - "Czego?" Dojechaliśmy do Stróże, wybiegła Mamusia [i pyta] "Panie, co to będzie? Napije się pan wódki?" Po tym krótkim dialogu, a raczej monologu Pan odjechał, wyjaśniwszy mi przedtem że nigdy nie prowadził motocykla. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego miała się bać, dobrze  że nie wiedziałam.

          Dom został ogołocony, obrazy pozdejmowane, dywany pozwijane, czyli wszystko przygotowane do wyjazdu. Piątego dnia - wtorek, zaraz z rana nadjechał nasz znajomy z Limanowej Grześ Mars, [był] zdziwiony, że wszystko polega na braku kierowcy, zaofiarował swoje usługi, dojechaliśmy do Pilzna tam zrobił się straszny zator. Wojsko w jedną stronę, uciekinierzy w drugą i nagle ktoś krzyknął: "Niemcy idą", nasz najbliższy sąsiad, Staś Skarżyński zeskoczył z wozu, chwycił jakiś rower i pojechał, oparł się w Kozielsku, taka była panika.

          Grześ Mars zdecydował się jechać na rekonesans, z którego już ani on, ani samochód nie wrócił, a my zostaliśmy u znajomych pp. Artwińskich w Łękach koło Pilzna.

          Przebywaliśmy tam około dwóch tygodni słuchając jak wszystkimi drogami prą naprzód "ludzie z waty na czołgach z tektury".

          17 września wkroczyła Rosja i wojna była praktycznie skończona.

          Zaczął się mroczny okres okupacji. Ale o tym... jeżeli w ogóle..., to innym razem... .

Anna z Dunikowskich

1voto Żabina

2voto Kaznowiecka

         

         

      

         

         

dodano: 28 maja 2009

Copyright (c) 2007 - 2010 by pitos. Wszelkie prawa zastrzeżone